Polski olimpijczyk o realiach igrzysk. „W Moskwie pozbyto się bezdomnych i żebraków”
Dwanaście medali olimpijskich mają na swoim koncie strzelczynie i strzelcy z Polski w dziejach letnich igrzysk. Najmocniejszym punktem na przestrzeni dekad pod względem liczby medali jest Wrocław, za sprawą strzeleckiego Śląska. Na czele widnieją takie postaci, jak Renata Mauer-Różańska oraz nieodżałowany Józef Zapędzki.
Jednym z tych, którzy należeli do wrocławskiego WKS był Kazimierz Kurzawski. Najpierw jako zawodnik uczestniczył na IO 1964, zajmując 25. miejsce (na 54. startujących) w konkurencji pistoletu dowolnego. Po latach powrócił na igrzyska, jako trener reprezentacji Polski, mając pod swoimi skrzydłami mistrza olimpijskiego.
Po zakończeniu sportowej i trenerskiej drogi, Kurzawski na dobre został nauczycielem akademickim. Jako doktor przez wiele lat związany z Akademią Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, obecnie mając 82 lata i dobrą formę, jest na zasłużonej emeryturze.
Rozmowa z Kazimierzem Kurzawskim, olimpijczykiem z igrzysk w Tokio (1964) oraz trenerem reprezentacji Polski w strzelectwie na IO 1980 w Moskwie
Maciej Piasecki (Wprost.pl): Wrocław nadal jest miejscem szczególnym dla polskiego strzelectwa?
Kazimierz Kurzawski (były olimpijczyk, jako zawodnik i trener strzelectwa): Na dwanaście medali siedem zdobyły i zdobyli zawodniczki oraz zawodnicy Śląska Wrocław. W tym te najważniejsze, bo cztery złote, są wrocławskie. Takie są fakty.
A jest szansa na medal dla Polski z olimpijskiej strzelnicy w Paryżu?
Są konkurencje, w których jest dwudziestu faworytów do złotego medalu. W tym gronie znajdą się dwie polskie twarze. Teraz powstaje jednak pytanie, kto w danym dniu będzie najlepszy. W igrzyskach olimpijskich, mogę z pełną odpowiedzialnością mówić o strzelectwie, choć obowiązuje to też w innych sportach, kluczowa jest dyspozycja w tym jednym, konkretnym terminie. Najpierw eliminacje i wywalczenie miejsca w czołowej ósemce, a następnie finałowa batalia o podium, bo o to się walczy na igrzyskach.
Moim zdaniem mamy możliwości medalowe. Eksperci są zapewne innego zdania, nie wymienią żadnego nazwiska. A ja powiem, że są.
Zamieniam się w słuch.
Maciej Kowalewicz, nasz mistrz świata sprzed dwóch lat. I Julia Piotrowska, która ma taki odpowiedni charakter do walki o najwyższe cele.
Dodam jeszcze, że strzelcy i strzelczynie w teorii nie będą na igrzyskach olimpijskich. Dlaczego? Mianowicie będą mieszkać prawie 300 km od Paryża. Atmosfera olimpijska ma swoje oddziaływanie na sportowca. W przypadku strzelectwa będzie pod ręką dostępne to samo grono, co w zawodach Pucharu Świata. Tam raczej nie będzie takiej atmosfery, jak w sytuacji funkcjonowania w wiosce olimpijskiej czy centrum Paryża. W tym również upatruję szans dla naszych zawodników. Mogą się pojawić naprawdę miłe niespodzianki z polskim udziałem.
Jest taka zawodniczka, która nazywa się Aneta Stankiewicz. Znajduje się najwyżej w rankingu spośród wszystkich strzelających z karabinu Polek, a nie ma wyrobionej normy olimpijskiej. Jeśli światowa federacja i MKOl to uznają, Stankiewicz powinna dostać swoje miejsce na igrzyskach. Choć tu jest niestety rozgrywana polityka.
Organizatorzy igrzysk chcą, żeby brało w nich udział jak najwięcej krajów. Skoro Polska ma już sześć miejsc w strzelectwie w Paryżu, to po co nam siódme miejsce? Szkoda by było, gdyby Stankiewicz zabrakło, bo przy kwalifikacjach olimpijskich brakuje jej niewiele, ale jednak brakuje. A podczas innych zawodów regularnie wygrywa.
60 lat od pańskiego debiutu na igrzyskach. Trudno w to uwierzyć?
Przyznam, że jest to trudne do wyobrażenia nawet teraz, jak tak razem siedzimy (śmiech).
Sposób myślenia mam nadal, nazwijmy go, młodzieżowym. Ale gorzej jest już ze sprawnością fizyczną.
Panie Kazimierzu, zdecydowanie muszę zaprzeczyć!
Dziękuję za kurtuazję, ale fakty są faktami.
Narty już sprzedałem, piłki tenisowej również już nie odbijam, choć kiedyś regularnie pojawiałem się na kortach. Została mi już tylko siłownia, na której staram się pojawiać, żeby zachować dobry, sportowy rytm. Niestety, z większością moich znajomych spotykamy się już głównie na cmentarzach.
Jeszcze kiedyś oburzałem się słysząc, że tramwaj potrącił sześćdziesięcioletnią staruszkę. A ja mam w tej chwili 82 lata. Zresztą, zdarza mi się często spotykać z profesorem Tadeuszem Boberem. On jest dziesięć lat starszy ode mnie, dalej gra w tenisa, chodzi po górach. Ale jest mniejszy i szczuplejszy, takim jest łatwiej.
Ile razy łącznie był pan na igrzyskach olimpijskich?
Raz jako sportowiec, w Tokio w 1964 roku. A później w Moskwie w 1980, jako trener polskiej reprezentacji w strzelectwie.
A które mocniej odcisnęły się w pańskiej pamięci?
To trudne pytanie. Pewne rzeczy na pewno się zamazują. Bywałem na spotkaniach z byłymi olimpijczykami i niektórzy wspominają, że ja też tam byłem. A ja już tego tak dokładnie nie pamiętam i zachodzę w głowę, czy faktycznie tak było. Niektórych nawet posądzam, że czytają książki o historii olimpizmu i później po prostu poszerzają swój repertuar opowieści na kolejne okazje. Tak pół żartem, pół serio.
Odpowiadając na pańskie pytanie, igrzyska w Tokio, postawiłbym na tę imprezę. To był skok cywilizacyjny, to, co zobaczyłem na miejscu. Nikt wtedy nie widział w Polsce miniaturowych radioodbiorników, malutkich telewizorków. Dróg, które stały w powietrzu, tj. na imponujących palach. To było wtedy nie do pomyślenia, że samochody mogą po takim czymś jeździć w środku miasta, jak gdyby nigdy nic.
Co do dróg, nawet przy czteropasmówce, wystarczyło się zbliżyć do jej krańca i każdy samochód grzecznie się zatrzymywał, żeby pieszy mógł sobie przejść. Nawet jeśli niekoniecznie miało się na to ochotę. Żeby kulturalnym miejscowym nie zrobiło się przykro, no to pewnie, że przechodziłem (śmiech).
Nie było też widać na ulicach żadnego robotnika. Bo jak taki wychodził z placu budowy, to brał prysznic, zakładał białą koszulę czy garnitur i wracał do domu. Brudne samochody? Też nie do spotkania. A w Polsce w tamtych czasach nie było nawet myjni samochodowych z prawdziwego zdarzenia. U nas myło się auto przy domu.
Inne czasy i zarazem inny świat.
Zgadzam się.
Pamiętam, że na igrzyskach wolontariuszy było tylu, że spokojnie ta ilość przerosłaby tą złożoną z uczestniczek i uczestników igrzysk. Dodatkowo powiedzmy sobie szczerze, że na zawody my w tamtym czasie jeździliśmy właściwie głównie po terenach krajów socjalistycznych. Wyjątkiem w moim przypadku były wyjazdy do Sztokholmu oraz Werony. Człowiek nie miał wówczas odniesienia, jak świat wygląda. Dlatego też igrzyska w Tokio okazała się być naprawdę czymś wyjątkowym.
I jeszcze kwestia samej podróży. Na igrzyska do Tokio leciało się przez Kopenhagę oraz Alaskę. A cała droga powrotna trwała trzy dni. Jedną dobę statkiem do Nachodki. Później kolejna doba pociągiem przez Syberię do Władywostoku. Następnie samolotem do Moskwy, tam nocleg i już transportem do Polski. Zatem to trwało i trwało.
Co jednak w tym wszystkim było ujmujące, jechaliśmy prawie całą reprezentacją, więc wszyscy zdążyli się poznać, o ile wcześniej nie było takiej okazji. W końcu kadra olimpijska liczyła ponad 100 osób.
Igrzyska w Moskwie były bliżej polskich realiów, jak na tamte czasy?
Z pewnością. Moskwę na czas igrzysk olimpijskich wyludniono.
Widziałem jakieś urywki w internecie, miasto faktycznie było zamknięte?
Nie tyle zamknięte. W Moskwie pozbyto się bezdomnych i żebraków.
Dodatkowo wzmocniona była ochrona dla uczestniczących w igrzyskach. Przykładowo, jechaliśmy na miejsce zawodów, wsiadając do autobusu o numerze 13. A na parkingu już przy obiekcie olimpijskim okazywało się, że to była linia 152. Zmieniano numerację w trakcie podróży, bo słyszało się o groźbach względem kilku reprezentacji, m.in. Kubańczykom. Rosjanie woleli być ostrożniejsi, bali się prowokacji. Więc decydowano się na rożne takie, nietypowe ruchy, które miały wprowadzić w błąd potencjalnych agresorów.
W Tokio byliśmy na igrzyskach od początku do końca imprezy. W Moskwie po otwarciu i rozegraniu naszych konkurencji pojechaliśmy do domu. Czyli ominęła nas ceremonia zamknięcia. To już realia, które funkcjonują do dzisiaj.
Mam wrażenie, że to kwestia ograniczenia bankietów po sukcesach i porażkach na igrzyskach. Bo takowe trafiały się dosyć często, choć zaznaczam, że nie brałem w nich udziału. Krążyły jednak legendy o przedłużających się olimpijskich spotkaniach.
Po latach mogę się przyznać, że piłem koniak z ówczesnym premierem Józefem Cyrankiewiczem. Jak sam przyznał po spotkaniu z naszą grupą strzelecką, wypił więcej, niż powinien. A że miał jeszcze przed sobą umówionych dziesięć innych spotkań, to nie mógł mocniej przesadzać. Odwołał jednak wcześniej cztery inne okazje, bo dobrze nam się rozmawiało. To były inne czasy. Kiedyś miałbym problemy, gdybym się do tego przyznał, ale teraz już to inaczej wygląda.
Zresztą, to było takie przyjęcie olimpijczyków, tak naprawdę nikt się do nikogo nie wybierał z delegacją. Cyrankiewicz się przysiadł i dobrze nam się rozmawiało.
Skoro jesteśmy przy alkoholu, w strzelectwie abstynencja jest w cenie?
Kiedyś nawet sprawdzano strzelców podczas kontroli na obecność alkoholu. Jak się okazywało, że podczas zawodów nie było żadnych przypadków, to tak właściwie po co? Zrezygnowano z tego. A co do kwestii alkoholu w strzelectwie…
Ręce się nie trzęsą.
Wie pan, pamiętajmy, że konkurencje trwały dawniej bardzo długo. Załóżmy, że rywalizacja ma w granicach 6,5 godziny, to ile trzeba by było wypić, żeby utrzymywać ten sam poziom upojenia. O ile zakładamy, że faktycznie miałby w czymś pomagać.
Według mnie nie pomaga.
A czy ten sport jest przeznaczony głównie dla ludzi z doświadczeniem? Przeczytałem, że Szwed Oscar Swahn sięgnął po złoto olimpijskie w wieku 65 lat.
A srebro dołożył wieku 72 lat, zdobył je na igrzyskach w Antwerpii.
Z drugiej strony na igrzyskach w 1964 roku mistrz olimpijski Laszlo Hammerl miał zaledwie 22 lata.
Józef Zapędzki zaczął uprawiać strzelectwo w wieku 28 lat.
Zgadza się, ale nie tylko on, bo cała duża grupa zawodników zaczęła uprawiać strzelectwo w późnym wieku. Mówiąc inaczej, skończyli szkołę oficerską. Pojechali do jednostki, która jest gdzieś daleko od miasta. I co mieli robić? Jedni grali w karty, a drudzy poszli na strzelnicę. Była też trzecia grupa, ale o niej nie wspominajmy.
Z tego właśnie wzięli się późniejsi olimpijczycy, medaliści igrzysk czy innych mistrzowskich imprez. Dopiero w dorosłym życiu zaczęli zajmować się strzelectwem. Zresztą, w którym roku sport zaczął uprawiać Antoni Niemczak, nasz maratończyk? Dopiero po odbyciu służy wojskowej. Ryszard Szurkowski? To samo.
Marian Dudziak, nasz medalista olimpijski, lekkoatleta, zaczął bieganie dopiero na trzeciego roku studiów. To są właśnie te historie. Jak ktoś jest zdolny, sprawny od małego, to nie musi być tak, jak dzisiaj, że już w wieku 17-18 lat jest za późno na rozpoczęcie sportowej kariery. To zakrawa chwilami o szaleństwo.
Pan na igrzyskach w Tokio wystąpił w wieku 22 lat.
Też dosyć szybko, ale wynikało to z rodzinnych tradycji.
Mój ojciec był strzelcem. Miał jechać na igrzyska olimpijskie w 1952 roku. Ostatecznie to się nie udało, wyjechała wówczas z kraju symboliczna grupa olimpijczyków, prawdopodobnie z przyczyn ekonomicznych, to był czas trudny, powojenny.
W domu była nas trójka rodzeństwa i wszyscy uprawialiśmy strzelectwo. Ojciec wziął mnie na strzelnicę jak miałem dziesięć lat. Oddałem kilka strzałów, następnie dostałem tarczę, podpisałem i to była moja pierwsza tego typu pamiątka związana ze strzelectwem.
Co ciekawe, ja zaczynałem swoje strzelanie w klubie Czarni Żagań. Zebrano naprawdę dobrą drużynę, korespondencyjnie każdy trenował, a na zawodach zebraliśmy się i zdobyliśmy dla Żagania wicemistrzostwo Polski. Dopiero później część przeniosła się do Śląska Wrocław. Tak to wcześniej sekcji strzeleckiej we wrocławskim wydaniu nie było. Czarni Żagań byli fundamentem dla Śląska Wrocław.
Z perspektywy lat i obserwacji, kogo stawiałby pan wyżej w hierarchii: Józefa Zapędzki czy Renatę Mauer-Różańską?
Odpowiem inaczej. Jeśli dzisiaj porówna się niektórych zawodników w strzelectwie, to medali mają naprawdę bardzo dużo. Renata ma trzy medale olimpijskie i tyle samo z mistrzostw świata, do tego sześć z mistrzostw Europy.
Zapędzki ma w takim kontekście „tylko” siedem medali. A to dlatego, że np. w 1978 roku nie pojechaliśmy na MŚ, bo odbywały się w Seulu. Za to w na igrzyskach w 1984 roku nie było nas ze względu na bojkot imprezy w Los Angeles. Dodatkowo mistrzostwa Europy i świata odbywały się co cztery lata. Obecnie? Są co roku. Więc szanse na zdobycie medali są nieporównywalnie większe.
A gdyby porównać potencjał wspomnianych mistrza i mistrzyni?
To i tak trudno zestawić. Rywalizowali w różnych czasach.
Jeśli powiem, że Zapędzki strzelał z pistoletu, który został zrobiony w sposób chałupniczy, bo praktycznie został przeprowadzony tuning na sprzęcie produkcji radzieckiej? Taka historia jest dzisiaj wręcz nie do pomyślenia, a wtedy takie właśnie były realia. Podobnie można mówić o karabinach sprzed lat w zderzeniu ze współczesnym sprzętem. To były i są inne światy.
Zapędzki był naprawdę utalentowany. Był rekordzistą Polski w pięciu konkurencjach. Był szanowany na świecie, dużo bardziej niż w ojczyźnie. Nie wiem z jakich względów. Może nie mam jakiejś wiedzy o tej sprawie, też tak czasem bywa. Choć byłem jego trenerem przez dwanaście lat, zarówno w klubie, jak i reprezentacji.
Słyszałem, że pomimo szeregu sukcesów, był człowiekiem skromnym. Raczej nie wystawiał piersi do orderów?
To prawda. Choć myślę, że wynikało to trochę z tego, jakie panowały warunki. Za sukcesami sportowymi nie szły w parze pieniądze. Warunki były raczej średnie, nie było mowy o życiu ponad stan, wręcz przeciwnie. Więc porównywanie do tego, co dzieje się przykładowo obecnie w dużo bardziej popularnych sportach, nie ma przełożenia.
Przykład? Na obozy sportowe jeździliśmy głównie z własnych oszczędności, czyli z pensji otrzymywanych z zakładów pracy poza sportowymi realiami.
A odczuwał pan, że trenuje tak wielkiego mistrza?
Nie. Rzeczywiście o takim podejściu nie było mowy, tu kwestia tej skromności, wcześniej wspominanej, ma dobre przełożenie.
Swoją drogą, na koniec kariery Zapędzki się na mnie obraził. Dlaczego? Tego nie wiem, ale czasem między mężczyznami tak już jest, że potrafią się zacietrzewić na zasadzie: Kto ma rację. To jednak było o tyle dziwne, że przyjaźniliśmy się wcześniej. Ale to zostawmy.
Zapędzki był na pewno solidny, potrafił postawić na swoim. Niewiele osób dałoby radę z nim współpracować na linii trener-zawodnik. Trzeba było z tym człowiekiem pójść na pewien kompromis. Umieć go w jakiś sposób podejść.
Przykładowo nie lubił, kiedy się go rano budziło. Miał zwyczaj, że budził się sam. Ale parę razy musiałem to zrobić, bo nie było nawet słychać, czy wszystko jest okej w pokoju, czy się rusza. Wystarczyło stuknąć w drzwi. Ale nie powiem, żeby był później specjalnie zadowolony z takiego otwarcia dnia (śmiech).
Zapędzki potrafił się poświęcić dla sportu, dbał o to, żeby mieć wszystko odpowiednio zaplanowane. Przestrzegał diety, co na tamte czasy nie było takie oczywiste. Wówczas jadło się to, co zarządziła danego dnia kierowniczka stołówki. A jednak swoim podejściem, a później również ze względu na wyrobioną, sportową markę, Zapędzki był w stanie przekonać kuchnię do tego, żeby dostać coś lżejszego niż klasycznego schabowego z kapustą i ziemniakami.
To był człowiek, który od sukcesów sportowych prawie gładko przeszedł do normalnego świata, będąc później nauczycielem wychowania fizycznego. Zapędzki przez kilka lat jeździł też po Wrocławiu jako taksówkarz.
A Renata Mauer-Różańska?
Bardzo dobrze się nam współpracowało. Powiem nawet, że mogłem mieć na nią pewien wpływ, choć nie byłem jej trenerem.
Renata już na początku swojego pobytu we Wrocławiu, do którego przyjechała z Warszawy ze względu na brak warunków treningowych, miała poważny wypadek. Potrącił ją samochód na przejściu dla pieszych.
To się wydarzyło w czerwcu, a lipiec i sierpień spędziła w szpitalu. W takim czasie zawodniczek i zawodników nie ma na miejscu, są głównie w rozjazdach na zawodach. Ja byłem tym, który Renatę regularnie odwiedzał w szpitalu. Chciałem ją zmusić do jakichś czynności, żeby nie podłamała się swoją trudną sytuacją. Przykładowo przynosiłem jej książki, z których później przepytywałem, oczywiście w luźnej formie, co też wymuszało na mnie fakt… przeczytania takowych, całkiem spora była ta lista (śmiech).
Przyjeżdżałem regularnie, o ósmej rano i później na koniec dnia, o ósmej wieczorem. Starałem się, żeby nie była sama z problemem w nowym mieście. Dzisiaj mogę powiedzieć, że miałem jakiś tam wpływ na to, że ostatecznie wyszła na prostą.
Historia zatoczyła koło, bo dzisiaj Renata prowadzi zajęcia na Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu, które dawniej prowadziłem ja.
W jej przypadku bardziej zadecydował talent czy praca?
Jedno i drugie. Tak jak Zapędzki miał predyspozycje do pewnych rzeczy, w przypadku Renaty było bardzo podobnie. Uważam, że talent to 10 procent, reszta to ciężka praca, którą trzeba włożyć w swój rozwój i karierę, jeśli na taką się decydujemy.
Paryż, podobnie jak imprezy organizowane po wybuchu wojny w Ukrainie, obejdzie się bez rosyjskich i białoruskich sportowców. Przynajmniej nie pod flagą swoich krajów. MKOl podejmuje słuszną decyzję?
Trudne pytanie, bo trzeba by zastanowić się, co ma wspólnego człowiek trenujący sport z decyzjami polityków. Przypominam sobie sytuację, kiedy my byliśmy poszkodowani przez polityczne kroki wykonane np. przy igrzyskach w Los Angeles. Było kilku polskich zawodników, którzy w 1984 roku byli w rewelacyjnej formie i mogli przywieźć do kraju złote medale. A nie pojechali na igrzyska. Osiem lat przerwy pomiędzy imprezami to jest już za dużo, żeby coś osiągnąć. Polityka potrafi mocno skrzywdzić sport.
Nie chciałbym się jednoznacznie wypowiadać, bo trafiają się różne sytuacje. W szczególności jeśli ktoś się odcina od Białorusi czy Rosji, a przyjedzie do domu, a tam odznaczenie na pewno dostanie. A jak go nawet nie odznaczą, czy nie będzie wspólnego zdjęcia z zadowolonym Putinem, to wywieszą jego wizerunek i Moskwa stwierdzi, że i tak był odznaczony. Przecież to jest jasne, że tu w grę wchodzi polityka.
Inna sprawa, że gdyby w sporcie i rywalizacji olimpijskiej nie było polityki, to żadne państwo nie dawałoby tyle pieniędzy na przygotowania do igrzysk. Mowa o ogromnych środkach, które nie są do końca policzalne. Z jednej strony federacje i związki, do tego ministerialne pieniądze, przydzielane u nas przez Polski Komitet Olimpijski. Są też sponsorzy, kluby, samorządy. Każdy chce mieć swojego medalistę czy medalistkę.
A porażka pozostaje sierotą.
Dokładnie tak. Od zawsze tak było, jest i będzie.
Mój wychowanek Krzysztof Kucharczyk startował na czterech igrzyskach olimpijskich. Na dwóch z nich kończył rywalizację na czwartych pozycjach. I z tego względu nie ma o nim praktycznie nic w historycznych wydaniach, albumach olimpijskich. A był świetnym zawodnikiem, dwukrotnym mistrzem świata. Nie zdobywasz medalu? Nie ma cię!
Pan jeszcze strzela?
Muszę przyznać, że nie strzelam już wcale. Chcę spokojnie żyć, tego się trzymam.
Nie ma tęsknoty?
Nie, swoje już się nastrzelałem przez lata.
Pamiętam, że po zakończeniu strzeleckiej kariery zdarzyło się kilku, którzy mieli ochotę namówić mnie na rywalizację i jak wiadomo, najlepiej w niej wygrać. A to nie jest już dla mnie. Jasne, dalej lubię współzawodniczyć. Ale dzisiaj wolę przejść się po górach i spoglądam, czy na szlaku jest ktoś starszy ode mnie.
I w ten sposób wygrywam w swojej kategorii (śmiech).